Szczury, reż. Maja Kleczewska

13:09

Wielkie oczekiwania to w tym wypadku niespełnione oczekiwania. To uczucie rozczarowania i goryczy wydanych pieniędzy. Zapowiadano dogłębną analizę świata w stanie rozkładu zasad i wartości, a przedstawiono świat zamętu, chaosu i totalnej kompromitacji. Wątków było zdecydowanie za dużo, fabuły żadnej. Z każdą minutą spektakl rozsypywał się na coraz to drobniejsze elementy nie mogące połączyć się ze sobą wcale

/fot. Tomasz Wiech/

Postawienie pytania: co reżyser miał na myśli w zaistniałej sytuacji byłoby nietaktem. Bo na myśli miał wiele, ale nie powiedział nic. Te same schematy. Te same problemy. To samo widowisko. Nie raz ani nie dwa przewinęło się coś takiego przez scenę teatralną. Żadnego zaskoczenia (czyt. objawienia reżyserskiego) ani powiewu świeżości nie było. Cały czas nachodziło wrażenie, że kiedyś i gdzieś widziano coś podobnego, a teraz ogląda się tego marną podróbkę. Problemów do poruszenia było mnóstwo, a czasu niewiele, więc zamiast zrobić, chociażby niewielką selekcje to wrzucono wszystko do jednego worka. I tak stworzono tanią mieszankę filmu i teatru w jednym, ze specjalnym zadaniem dla widza: znajdź jak najwięcej odniesień do kultury współczesnej.

Z podjęciem wyzwania nie było większych problemów, bo już pierwsza scena w spektaklu Szczury to jak kiepski żart Wojewódzkiego i Figurskiego na łamach Radia Eska Rock. Ciężarna Ukrainka (Karolina Adamczyk) traktowana jak jakaś szmata, której, mówiąc krótko, najważniejszym zadaniem było pokazywanie cycków. Potem obśmianie całego ukraińskiego kraju i duży skok w bok. Teraz jesteśmy w tematyce mediów. I tutaj, proszę bardzo, będą ploteczki o gwiazdach i wytykanie im braku profesjonalizmu. Dostało się Barbarze Kurdej-Szatan, która to z reklamy wylądowała w teatrze, a z teatru w filmie. Pomimo wszystkiego to tutaj znalazłam jedyne momenty, w których się zaśmiałam. Cięte riposty rzucone w stronę celebrytów czy życia teatralnego były jak najbardziej celne. O rasizmie też chwilę porozmawiano, a raczej opowiedziano parę kiepskich żartów pod adresem osób czarnoskórych: dlaczego murzyn to, a dlaczego murzyn tamto – momentami było niesmacznie.

Do tego dodajmy jeszcze tematykę feminizmu, homoseksualizmu i wstawmy gdzieś Jezusa. Ten ostatni pojawiał się na scenie co jakiś czas z bożym przesłaniem. A wszystko to działo się przy dźwiękach kościelnych organów. Nie dość, że czułam się jak w kościele to jeszcze jakbym trafiła do któregoś z odcinków Klątwy w reżyserii Moniki Strzępki. W sumie to rola Jezusa Tomasza Chrapusty z rolą Jezusa Dobromira Dymeckiego trochę wspólnego miała. Przez wygląd i nagi tors zwłaszcza. I bez dwóch zdań odtwórca postaci Syna Bożego w spektaklu w reżyserii Mai Kleczewskiej był ogromnym plusem sztuki. Na nim można był skupić swoją uwagę, kiedy już nie mogło znieść się tego chaosu i żenady na scenie. Szkoda tylko, że tak mało aktora było, bo widać, że miał chłopak potencjał do tej roli.

Wśród tych wszystkich przeplatających się wątków najwyraźniej dostrzegalny był zarys fabuły opartej na ludzkim dramacie (i z moich obserwacji wynika, że to właśnie był główny temat spektaklu). Dom, rodzina i rodzicielskie szczęście. Wszystko zniknęło wraz ze śmiercią Adasia. Ale wytrwała mama (Eliza Borowska) zrobiła wszystko, aby po raz kolejny w swoich ramionach móc trzymać małe dziecko, które zapewniło jej powrót do idealnego szczęścia rodzinnego. Marzenie to góruje nad każdą jej potrzebą, dlatego nie waha się zabrać obcej kobiecie (Ukraince) dziecka i wmawiać wszystkich, że to właśnie jej. Odzyskanie utraconego maleństwa przez prawdziwą matkę nie wchodzi w rachubę, więc gdy tylko kobieta przychodzi odebrać, co swoje Pani Hania każe swojemu bratu (Michał Czachor) odstawić ją z kwitkiem i zabić, tak przy okazji. Koniec końców rozwiązania nie ma, jest tylko piana zalewająca scenę i widok obrazu Matki Bożej trzymającej na swoich kolanach zmarłego syna.

Na szczęście zdarzały się też momenty jakiś przebłysków. Gdzie aktorzy jakby całkowicie wychodząc ze swoich ról zwracali się bezpośrednio do widza obnażając absurd funkcjonowania teatru z wyraźnym zaznaczeniem, że wszystko, co obecnie jest grane to „chłam”, a każdy aktor marzący o Warszawie w tej pięknej stolicy zginie szybciej niż myśli. Trafne były również spostrzeżenia dotyczące specyfiki polskich rodzin. Nadawanie dzieciom zagranicznych imion, żeby tak z języka obcego było, demonstrowanie swoich możliwości finansowych czy chwalenie się przed sąsiadami najbliższymi planami na przyszłość. I minimalistyczna scenografia też trafna była, zasłużyła na pochwałę – drobną, ale pochwałę, bo i tutaj miało się wrażenie, że żywcem ściągnięto ją z innego spektaklu. Sufit z luster i prezentacje multimedialne stały się moim numerem jeden nie do podważenia.

Maja Kleczewska w spektaklu Szczury stworzyła dom wariatów, w którym skumulowały się różne problemy i różne emocje. Biegające po scenie małpy, jednorożce i jeszcze jakieś inne niezidentyfikowane zwierzęta zdecydowanie były elementami niepasującymi. W sumie, dużo takich niepasujących do siebie elementów było. Pomimo, że siedziałam w skupieniu (starałam się przynajmniej tak siedzieć) i oglądałam dzielnie pomysł reżyserki to wniosek końcowy jest taki, że nie mam pojęcia o czym ten spektakl tak naprawdę był. Nawet aktorzy wyglądali jakby nie do końca wiedzieli gdzie się znaleźli i co przyszło im grać.

/fot. Tomasz Wiech/

*Spektakl prezentowany podczas 7. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia


Szczury
Teatr Powszechny im. Zygmunta Hubnera w Warszawie
reżyseria: Maja Kleczewska
scenariusz sceniczny: Maja Kleczewska, Łukasz Chotkowski
dramaturgia: Łukasz Chotkowski
scenografia, reżyseria światła, video, found footage: Wojciech Puś
muzyka: paweł krawczyk
kostiumy: konrad parol
obsada: Karolina Adamczyk, Eliza Borowska Agnieszka Krukówna, Karina Seweryn, Maria Robaszkiewicz, Tomasz Chrapusta, Michał Czachor, Michał Jarmicki, Mateusz Łasowski

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE